TOMASZ KOZAK
„Chominowa” — drzazga osinowa
Magazyn SZUM, 30 października 2020 r.
Sztuka krytyczna była szykanowana solidarnie przez wszystkie opcje polityczne. Dorota Nieznalska została oskarżona o obrazę uczuć religijnych za rządów SLD, a skazujący wyrok w pierwszej instancji zapadł w Polsce „socjaldemokratycznej”. Dzisiaj historia powtarza się przy wszystkich różnicach o tyle, o ile „eksces” artystyczny znów „obraża uczucia”. Antybohaterem stał się tym razem Adam Rzepecki i jego praca Chominowa. Przywołanie nazwiska kobiety, która wydała gestapowcom żydowską poetkę Zuzannę Ginczankę, rozsierdziło konserwatywnych kustoszy pamięci o Zagładzie. Podłoże tego reakcjonizmu jest złożone, on sam zaś funkcjonuje w szerokim kontekście ignorancji i niechęci determinujących ogólnospołeczny stosunek do sztuki współczesnej w III RP. W tym przypadku analiza obskurantyzmu musiałaby stać się swoistą historiografią potransformacyjnej Polski. Z oczywistych względów nie ma tu na nią miejsca; chciałbym więc podjąć się innego zadania: odpowiedzieć skrótowo na pytanie, co czyni pracę Rzepeckiego nowatorską.
Po pierwsze – sub-identyfikacja. Pojęcie to należy rozumieć w odniesieniu do niegdysiejszych zarzutów, że Neue Slovenische Kunst gloryfikująco upamiętnia faszyzm i totalitaryzm. Zdaniem Slavoja Žižka taktyka NSK była jednak nie tyle gloryfikacją, ile ironiczną „nad-identyfikacją”. NSK inscenizowała takie utożsamienie, by obnażyć monstrualne superego totalitaryzmu zmuszające podporządkowane mu społeczeństwo do jednoczenia się ze swoją monstrualnością. Moim zdaniem Rzepecki uruchomił analogiczny, choć symptomatycznie odwrotny mechanizm sub-identyfikacji. Dzięki niemu upamiętnienie Chominowej zmusza nas do uświadomienia sobie naszej zbiorowej tożsamości z narodowym Id, które czerpało nikczemną rozkosz z donosicielstwa, szmalcownictwa i bystanderstwa. Obnażenie jednej z personifikacji tej rozkoszy w dzisiejszej Polsce, czerpiącej afektywną i polityczną satysfakcję nie tylko z zakłamywania współuczestnictwa Polaków w Zagładzie – nie tylko z konsumowania kłamstw produkowanych przez popkulturowy przemysł „narodowej polityki historycznej” – lecz także z amplifikacji fantazmatów obozowych („Ciapaki do gazu!”, „Pedały do gazu!”) — otóż obnażenie tego węzłowiska w świetle komiksowego neonu może okazać się działaniem pionierskim. Pod warunkiem, że potencjał zakodowany w Chominowej zdołamy wpisać w sensowną debatę na temat poznawczo-politycznych zadań sztuki krytycznej.
Po drugie – postpamięć. Marianne Hirsch, twórczyni pojęcia postpamięci, wskazywała na początku lat 90., że wspomnienia Holokaustu, implantowane kolejnym postpokoleniom, sprawiają, iż pokolenia te zaczynają żyć widmowym „życiem po życiu”, w zaklętym kręgu symulacji fabrykującej fałszywą tożsamość własnych i cudzych doświadczeń. „Dzieci” utożsamiają się ze wspomnieniami „rodziców” i zaczynają przeżywać je jak doświadczenia własne (niezapośredniczone przez inkulturację).
Rodzi to różnorakie patologie. Jedną z nich bywa wampiryczny familizm. Perwersyjność jego istoty zogniskowała się swego czasu w przypadku Wilkomirskiego. W 1995 roku Binjamin Wilkomirski (właśc. Bruno Dösekker) opublikował pamiętnik, w którym podawał się za żydowskie dziecko ocalone z Zagłady. Po kilku latach okazało się, iż rzekomy dokument jest literacką fikcją. W międzyczasie autor zyskał nie tylko status literackiego celebryty, lecz także obwoźnego eksperta od Holokaustu, „certyfikowanego” przez własną zmyśloną biografię (nagrania audio i wideo jego „świadectw” kolekcjonowały prestiżowe archiwa).
W Polsce z oczywistych względów nie doczekaliśmy tak ekstremalnych symulacji. Kultura postpamięci jest tu rozwinięta zbyt słabo, by generować falsyfikaty wiktymologiczne (Wilkomirski utrzymywał m.in., że padł ofiarą eksperymentów medycznych w Majdanku – widmowy Lublin się kłania!). Co więcej, prawicowe zwyrodnienie „polityki historycznej” każe czekać raczej na „rydzykoidalne” fejki, „świadectwa sprawiedliwych” preparowane pod dyktando aksjomatu: naród polski ratował Żydów…
Praca Rzepeckiego falsyfikuje cały mechanizm fałszywych utożsamień – na tym polega jej nowatorstwo. Ta drzazga to klin: uchyla drzwi do samowiedzy wolnej od kłamliwych identyfikacji. Aby uchylić je szerzej, potrzebujemy jednak całej baterii – kołków osinowych.
Nie zmienia to faktu, że po „oświeceniowej” stronie ujawnił się ostatnio wampiryczny klan „kustoszy”. To koteria akademików i ich kibiców, zaangażowanych nie tylko w (słuszną) wojnę o pamięć z neoendecją – lecz również (niestety) w produkcję symulakrów. Kustosze wprawdzie nie fabrykują faktów, ale swoje utożsamienie „rodzinne” z ofiarami Zagłady — już tak. Przestają być wyłącznie badaczami, stają się rzecznikami, ostatnio zaś awatarami „pomordowanych”. W rezultacie współtworzą krąg identyfikacji, w którym krytyka specyficznego modelu „muzealnictwa”, zafiksowanego na upamiętnianiu ofiar, jest interpretowana jako jednoczesny atak na kustosza i na same ofiary. Dochodzi przy tym do manipulacyjnej inwersji. Ostatnio zdeformowała ona dyskusję o Chominowej Rzepeckiego. Za sprawą perwersyjnego odwrócenia chronologii oraz hierarchii ważności historycznej, figurze Ginczanki wyznaczono funkcję „podwykonawczyni” w ramach aktualnego podziału pracy ideologicznej. Ofierze Zagłady wyznaczono funkcję prefiguracji… nowomilenijnej kobiety prześladowanej przez seksistów. Doszło do tego w sekwencji absurdalnych identyfikacji. Dystrybucję komunikatów upamiętniających Ginczankę próbowała zmonopolizować jej biografka. Utożsamiła się ona z obiektem badań do tego stopnia, że krytykę swojej pozycji w debacie dotyczącej właściwych form pamięci o Zagładzie – uznała za atak na samą ofiarę. Sekundanci kustoszki dolepili do sklejki postpamięciowej zlepek klisz genderowych. Kustoszka została „zaatakowana”, ponieważ jest kobietą. Argumentacja „feministyczna” zaowocowała normatywnym rozstrzygnięciem: po akcji #MeToo nie ma miejsca dla facetów (takich jak np. Rzepecki czy Libera), którzy forsują swoje interpretacje, czyli „mansplaining”, miast przysłuchiwać się „ofiarom”. Retoryka ta zredukowała los Ginczanki do przypisu w bieżącej wojence o uznanie, toczonej tu i teraz przez reakcyjny feminizm. Prawdziwa Ginczanka stała się fetyszem-falsyfikatem w teatrzyku tożsamościowej przeczulicy.
W Polsce teatrzyk ten nie jest wielkim „zamkiem wampirów” (kto nie pamięta eseju Marka Fishera na temat lewicowego wampiryzmu, powinien go sobie przypomnieć). To raczej małomieszczańska bawialnia. W toksycznej atmosferze pucuje się tam sosjerki służące do kiszenia dżinów-dybuków. Dżin (np. „Ginczanka”) pomaga „swoim” postpokoleniom w karierach, dybuk — ma straszyć i karać „obcych” („antysemitów”, „seksistów”).
Chominowa działa w tym układzie jak drzazga wbita w „ranliwość” pasywno-agresywnych „kustoszy”. Ponieważ z Chominową nie sposób utożsamić się pozytywnie, więc promieniowanie neonu współtworzy pole możliwości, w którym będzie można przystąpić do koniecznej dekonstrukcji postholokaustowych symulakrów. Praca Rzepeckiego falsyfikuje cały mechanizm fałszywych utożsamień – na tym polega jej nowatorstwo. Ta drzazga to klin: uchyla drzwi do samowiedzy wolnej od kłamliwych identyfikacji. Aby uchylić je szerzej, potrzebujemy jednak całej baterii – kołków osinowych.
