Być uczciwym wobec sztuki

Rozmowa z Adamem Rzepeckim

 

Marta Gruszecka: W Galerii Bunkier Sztuki możemy oglądać pana wystawę zatytułowaną „Stary Rzepecki patrzy na młodego Rzepeckiego”. To rodzaj podsumowania, rozliczenia z przeszłością?

Adam Rzepecki: Kiedy zaproponowano mi tę wystawę, pomyślałem, że to dobry pomysł, by zrobić ją przede wszystkim dla siebie. Spojrzeć z perspektywy czasu na moją aktywność artystyczną przez ostatnie pół wieku. Przypomnieć sobie – kim byłem, co robiłem, w jaki sposób myślałem i jaki był mój stosunek do rzeczywistości.

Kim był młody Rzepecki?

Początki wystawy sięgają 1969 roku, a zatem czasów hippisowskich. Już wtedy w młodym Rzepeckim była niezgoda na rzeczywistość zewnętrzną. Są na wystawie prace mówiące o możliwości okłamywania opowieści o rzeczywistości za pomocą – wydawałoby się – obiektywnej fotografii. W czasie współpracy z Łodzią Kaliską byliśmy przekonani, że zawojujemy cały świat i zrobimy karierę, a nasze prace będą wystawiane we wszystkich słynnych muzeach. Byłem niczym futuryści na początku XX wieku, którzy chcieli zburzyć stary porządek. Czułem się artystą awangardowym, wierzącym w to, że sztuka może sprawić, że świat stanie się inny, lepszy.

A nawet, symbolicznie, wyższy. Od 34 lat wchodzi pan na Rysy liczące 2 499 m n.p.m., wnosząc w plecaku prowiant, jak i…kamienie. Zostawia je pan na szczycie z intencją podniesienia góry o metr. Po co?

Kiedy wpadłem na pomysł podniesienia Rysów, wydawało mi się, że zajmie to zaledwie kilka lat. Kamienie, które wnosiłem, były granitami i zawsze pochodziły z Morskiego Oka. Wchodziłem na szczyt, kładłem kamień na kamieniu i liczyłem na to, że góra będzie się wznosić. Bardzo szybko okazało się jednak, że to idée fix, coś niemożliwego do wykonania. Wyjście na Rysy jest pokonywaniem swojej ułomności fizycznej, już samo w sobie jest trudne, zwłaszcza, że z roku na rok jestem coraz starszy. A co dopiero z kamieniami! Niemniej, sama próba zmiany czegoś, czego z założenia nie da się zmienić, była dla mnie, artysty, kusząca. Nie byłem na Rysach od trzech lat, ale jeszcze tam wrócę. W końcu do 2 500 m n.p.m. brakuje tak niewiele… (uśmiech).

Zatem powiedzenie „przenosić góry” w pana przypadku nie jest frazesem bez pokrycia. I dowodzi mocnego charakteru. Takiego, który pozwala wyjść z choroby. Swojemu alkoholizmowi poświęca pan sporą część wystawy.

Podczas wysiłku fizycznego, takiego jak wejście na Rysy z kamieniami w plecaku, czuje się każdy mięsień. Do tego, człowiek zmaga się też ze swoją psychiką. Podobne samopoczucie towarzyszy procesowi wychodzenia z choroby. Ciało reaguje nawet na najmniejszy, nie tylko fizyczny, ale i psychiczny, bodziec.
Byłem na oddziale zamkniętym, nie miałem żadnych materiałów, a chciałem tworzyć. Dlatego podkradałem kartki z menu posiłków czy zaświadczenia lekarskie, na których malowałem cienie natury wpadające przez zakratowane okna. Jedyna natura, która pojawiła się na tych kartkach i którą możemy oglądać na wystawie to właśnie ta – wpadająca przez zakratowane okna.
Na oddziale stworzyłem też nagrobki i sarkofagi, czyli płyty tekturowe, które są podtrzymywane przez ważne dla mnie książki. To metafora tego, czym były one w czasie mojej choroby. Książki pozwalały mi wrócić do okresu dzieciństwa, tych pierwszych chwil, kiedy poznawało się świat. Uwalniały wyobraźnię, prowokowały do zadawania pytań, dawały mądrość. Poprzez otaczanie się książkami, dziecko mogło czerpać z wiedzy swoich przodków. Ich mądrość leżała na półce i była na wyciągnięcie ręki. To dzięki nim nabrałem odwagi, by opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Bo dla mnie publiczne przyznanie się do choroby jest właśnie aktem odwagi.


Kiedyś nad ranem, będąc jeszcze w półśnie, wymyśliłem, że domaluję Matce Boskiej Częstochowskiej wąsy. Przeraziłem się tą myślą i długu wahałem, co zrobić. Doszedłem jednak do wniosku, że ten pomysł pojawił się po coś, nie można ot tak wykreślić go ze swojej głowy. Już podjęcie takiej decyzji jest trudne, lecz czasem czujesz całym sobą, że musisz to zrobić.
Nie miał to być akt obrazoburczy, lecz gest ukazujący sytuację ówczesnej sztuki stanu wojennego – z jednej strony dominowała sztuka „czerwona”, oficjalna, czerpiąca profity od rządzących, zaś z drugiej sztuka „czarna”, czyli kościelna, narodowo-patriotyczna. Żadna z nich nie była uczciwa. My, razem z Łodzią Kaliską, chcieliśmy zaproponować trzecią drogę – sztukę niezależną. Ta myśl – być uczciwym w stosunku do sztuki – towarzyszy mi od początku mojej aktywności artystycznej i bardzo się cieszę, że potrafię jej sprostać. Dlatego kiedy w mojej głowie pojawił się odważny pomysł o podzieleniu się doświadczeniem choroby alkoholowej, postanowiłem, że go nie porzucę. Ktoś może nie nazwać tego odwagą, nieważne. Mnie ten fragment wystawy był potrzebny.

„Sztuce przynależna jest wolność. Sztuka jest jaka jest. Nakłanianie artystów do tworzenia na zamówienie chwili jest nakłanianiem do prostytucji (sztuki)” – napisał pan w marcu 1986 roku, a po  wybrał ten cytat jako jedną z treści pokazywanych na wystawie w Bunkrze Sztuki. Czy pandemia koronawirusa nie ograniczyła wolności sztuki? Z galerii trafiła przecież do sieci.

Trudno sobie pewnie wyobrazić, że na początku działalności Łodzi Kaliskiej nie było ani Facebooka ani telefonów komórkowych. Demokratyczność internetu i mediów społecznościowych to według mnie kapitalna rzecz, sam ich używam.
Istnieją artyści, którzy chętnie korzystają z medium jakim jest sieć. Dzisiaj w okresie pandemii można odnieść wrażenie, że nagle wszyscy interesują się sztuką. Na początku społecznej kwarantanny obejrzałem dwa spektakle teatralne, których normalnie pewnie z braku czasu bym nie zobaczył. I tyle. Zapowiedzi kolejnych transmisji zupełnie mnie nie interesowały, bo było ich za dużo. Nawet przed pandemią, kiedy jednego wieczoru w Krakowie odbywały się wernisaże czterech nowych wystaw, zwykle wybieraliśmy jedną. Nagle, nie wychodząc z własnego łóżka, możemy zobaczyć sto.

„Od dzisiaj udaję artystę” – powiedział pan za czasów Łodzi Kaliskiej, a potem kontynuował tę myśl tworząc różne performansy. W sieci łatwiej jest udawać artystę?

Adam Rzepecki . Od dzisiaj udaję artystę, plener w Osiekach / 1981

 

W cyberprzestrzeni nikt nie musi udawać artysty, wszyscy są artystami. To zdanie pojawiło się na sławetnym plenerze w Osiekach w 1981 roku, kiedy Łódź Kaliska miała wokół siebie śmietankę awangardy polskiej. Dostrzegliśmy jednak przepaść dzielącą nas od nich i kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że sztuka, którą uprawiają jest w dużej części nieuczciwa, zaczęliśmy ich atakować.
Daliśmy temu wyraz, wywieszając transparenty z napisami „Świątynia sztuki żenującej i innej” czy „Pozdrawiamy urzędników sztuki”. Ja sam na jednym z budynków napisałem: „Od dzisiaj udaję artystę”. Potem zrobiłem to znowu. W tym samym roku w Łodzi, na wystawie „Falochron” towarzyszącej Konstrukcji w Procesie, umieściłem napis „Wciąż konsekwentnie udaję artystę”, a rok później w Galerii Dziekanka napisałem „Z trudem, aczkolwiek konsekwentnie, udaję artystę”.

Sztuka nieuczciwa, czyli jaka?

Na przełomie lat 70 i 80-tych prowadziłem w Krakowie Jaszczurową Galerię Fotografii. Był to gorący czas strajków studenckich i dużego niezadowolenia społecznego. Wielokrotnie naciskano mnie, bym zrezygnował z aktualnych wystaw, m.in. performansu dla fotografii Łodzi Kaliskiej, prezentowanych w galerii w zamian za sztukę bardziej „wrażliwą społecznie”. Przecież przygotowywanie sztuki na zamówienie społeczne byłoby prostytucją!
Napisałem wówczas, że „Sztuka jest taka jest. Przymuszanie do tworzenia na zamówienie chwili jest przymuszaniem do tworzenia prostytucji (sztuki).”

Skąd zatem rozróżnienie na „Sztukę męską i inną”? Tak zatytułował pan w latach 80-tych cykl swoich fotografii, które również możemy zobaczyć w Bunkrze.

Punktem wyjścia mojego pomysłu było pojawienie się na przełomie lat 70 i 80-tych pojęcia sztuki kobiecej (używano wówczas jeszcze terminu sztuka feministyczna). Myślę o takich artystkach jak Natalia Lach-Lachowicz, Ewa Partum i Maria Pinińska-Bereś. Chciałem z przymrużeniem oka zakpić z terminu „sztuka kobieca”. Przecież sztuka jest jedna, jej twórcą może być zarówno kobieta, jak i mężczyzna. Ale skoro wyróżniono sztukę kobiecą, postanowiłem wyróżnić sztukę męską i inną.

Jakie uczucia towarzyszyły panu po obejrzeniu tej szczególnie chyba bliskiej pana sercu wystawy?

Zadowolenie. Duma z tego, że przez cały czas aktywności artystycznej byłem uczciwy w stosunku do sztuki. Konsekwencje tego, dobre i złe, wielokrotnie odczuwałem na sobie. Pisałem: „za wszystko uczynione w/sztuce ponosisz odpowiedzialność”.
Lubię patrzeć na tę wystawę, za każdym razem dostrzegam w niej coś innego. Niedługo po otwarciu w Bunkrze wyjechałem w góry. Po powrocie do Krakowa objawiła mi się inna wystawa, inne akcenty były na niej ważne.

Często wyjeżdża pan w góry?

Wyjazd do górskiej bacówki to mój rytuał – od wielu lat kilka razy w roku przyjeżdżam tutaj na dłuższy czas i zapominam o wielkomiejskim świecie. Tutaj, żyjąc w zgodzie z naturą, bez świateł cywilizacji, mam czas na przemyślenia i nowe projekty. Mogę być sam ze sobą, koncertować się na swoich odczuciach i wrażeniach, nabierać dystansu. Żyjąc w pędzie miasta wiele czynności wykonujemy bez zastanowienia. W górskim odosobnieniu celebruje się najprostsze rzeczy. By zrobić sobie kawę, muszę wcześniej pójść po wodę, następnie zebrać drewno i zapalić nim w piecu. Czas oczekiwania na nią jest niezwykle przyjemny. Najpierw dochodzą do mnie dźwięki płonącego drewna, potem zapach kawy, który roznosi się po całej bacówce. Ja w tym czasie mogę malować, odciskać w papierze ślady rzeczywistości, obserwować niebo albo przelatujące ptaki. A wieczorem zakradające się pod okna jelenie albo buszujące po bacówce popielice, z którymi staram się „dogadać”. Zwierzęta to moi jedyni „żywi rozmówcy” – najbliższy człowiek mieszka 4 kilometry stąd. Nie narzekam – natura zawsze była i jest obecna w mojej sztuce, niesamowicie mnie inspiruje.

Elisheba schodząca po schodach, 2021, 100×100 cm

Tutaj patrząc w gwiaździste noce uświadomiłem sobie, że światełko, które oglądam na niebie może pochodzić od gwiazdy, której lata świetlne już nie ma. Od tego zauważenia zaczęło się moje malowanie nieba – Wielkiego Wozu, Gwiazdy Polarnej…Patrząc w bezkresny wszechświat zrozumiałem, że jesteśmy jedynie pyłkiem przez moment istniejącym tu i teraz. Dlatego tak ważne stało się dla mnie bycie uważnym na tu i teraz.

Izolacja od świata zewnętrznego, dziś przypomina mi tę, której doświadczyliśmy podczas pandemii. Cieszę się, że jestem przyzwyczajony do uważnego bycia sam na sam.

Adam Rzepecki, artysta, członek grupy Łódź Kaliska background image